9 dni, 1450km i 1 awaria. Sporo deszczu, trochę słońca i mnóstwo dobrej zabawy. To najlepsze podsumowanie tegorocznej majówki, którą spędziliśmy po raz kolejny razem z Classic Cars Łódź. W tym roku czekała na nas długa trasa, bo aż pod słowacką granicę, czyli do Komańczy. Górska majówka w Bieszczadach brzmiała na tyle zachęcająco, że nie zastanawialiśmy się długo. Tym bardziej, że znając organizatorów i uczestników wiedzieliśmy, że czeka nas 9 dni dobrej zabawy. Ale po kolei.

Pierwszy dzień przygody – Sobota

Plan na sobotę był prosty. Zameldować się w „Pod Kominkiem”  w Komańczy przed 17:00.  Krótka dyskusja z resztą uczestników i szybka decyzja. Większość załóg chce ruszyć rano, część dojedzie później. Zgodnie z planem miało być tak, że startujemy o 8 i robimy postój na Orlenie za Kielcami, gdzie dołączymy do łódzkiej ekipy. Plan prosty, ale mimo, że staraliśmy się jak nigdy to wyszło jak zawsze. Pobudka o 6:30 rano, śniadanie, wrzucenie rzeczy do auta i start o 8. Budzik dzwoni, ale my już jesteśmy doświadczeni we wczesnym wstawaniu. Jedna drzemka, druga, trzecia. Przecież jeszcze mamy tyle zapasu. Koniec końców nim się zebraliśmy i ruszyliśmy była 8:40. Dobrze, że auto zatankowałem dzień wcześniej. Lecimy czym prędzej, ale ciężko nadrobić obsuwę. Nie jesteśmy jedyni. Wołga też goni resztę. Kiedy łódzka ekipa dociera na stację my mamy przed sobą jeszcze 40 minut jazdy. Trzeba było ruszyć zgodnie z planem, no ale trudno. Po dłuższym czasie oczekiwania postanawiają jechać dalej. Wcale się nie dziwię, w końcu to dopiero początek. Do celu jeszcze kilka godzin jazdy i jeden postój. W Brzostku. Kiedy oni ruszają my nadal mamy jeszcze 15km mimo, że minęło ok. 45 minut od kiedy tam dotarli. Wołga ma jeszcze bliżej. Docieramy na Orlen, szybka kawa, tankowanie. W sumie sam nie wiem po co bo przy spalaniu poniżej 6,5l / 100km zasięgu mamy prawie 600km. Ten wóz mnie coraz bardziej zaskakuje.

Nie ma co zwlekać jedziemy dalej. Po pewnym czasie nawigacja pokazuje trasę szybszą o 20 minut. Lecimy. Trochę wybojów sporo zakrętów i praktycznie zero ruchu. Za to piękne widoki. Kiedy docieramy na kolejny postój Wołga już tam jest. Tankowanie, hot dog i czekamy na Łodziaków. Docierają po kilku minutach. Nie wiem jak, ale gdzieś ich wyprzedziliśmy. Krótki odpoczynek i już wszyscy razem ruszamy, żeby pokonać ostatni odcinek.

Do Komańczy docieramy ok. 16. Na miejscu witamy się ze wszystkimi, poznajemy Maksa, właściciela „Pod Kominkiem” i odbieramy klucze do pokojów.

Jeszcze zanim zdążyliśmy wyciągnąć rzeczy z bagażników i zanieść je do pokojów, zaczęły się dyskusje. Jak zawsze, przy samochodach, na parkingu. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz 😉

Mimo zmęczenia podróżą, ten dzień kończymy późno w nocy.

Drugi dzień przygody – Niedziela

Komańcza przywitała nas deszczem. Zaczynamy (jak zresztą wszystkie następne dni) wspólnym śniadaniem. Po śniadaniu spotkanie organizacyjne, przedstawienie planu całego wyjazdu i rozdanie numerów załóg. Oj będzie intensywnie. Niedziela jest dniem odpoczynku. Dzisiaj nie wsiądziemy do aut. Dziś przychodzi do nas pani biolog i opowiada  roślinach, które możemy spotkać chodząc po bieszczadzkich szlakach. Oraz o spotkaniach i rozmowach z misiem 😉

Po ciekawym wykładzie ubieramy przeciwdeszczówki i ruszamy na spacer. Praktycznie na każdym kroku trafiamy na jadalne rośliny rosnące nawet na trawniku. Pani biolog wskazuje, opowiada o nich i daje do spróbowania. Ta w smaku przypomina kapustę, tamta czosnek (a nazywa się czosnyczek), a jeszcze inna jest niepodobna do niczego. Zjadamy liście, zjadamy kwiaty, a pani biolog opowiada o ich właściwościach i zastosowaniach. Czasem trafiamy na lecznicze zioła (np. jaskółcze ziele na kurzajki).

Idąc dalej wchodzimy na połoninę. Tam zrywamy między innymi tarninę i młode liście brzozy. Będziemy z nich robić nalewkę. A przynajmniej taki był plan.

Mimo deszczu spacerujemy i słuchamy, zadajemy pytania, a pani biolog opowiada jak odstraszyć misia i co zrobić kiedy się go spotka. A najlepiej co zrobić, żeby go nie spotkać 😉 Wystarczy głośno się zachowywać i trzymać się szlaków. Misie słysząc rozmawiających ludzi trzymają się z dala od szlaków, w głębi lasu. Jeśli my nie wchodzimy na ich terytorium to nie mają powodu, żeby się do nas zbliżać.

Po paru godzinach wracamy przebieramy się w suche ciuchy i idziemy na obiad. W pokoju zostaje torba z ziołami na nalewkę. Nie wiem jak inni, ale ja swoją zrobiłem 😀

Dzień kończymy jak zwykle – dyskusjami na tarasie 😉

Trzeci dzień przygody – Poniedziałek

Poniedziałek zaczynamy wczesnym śniadaniem i zaraz po nim ruszamy do Sanoka, w którym musimy się stawić o umówionej godzinie. Nie powiem, ale parę serpentyn próbowało mnie pokonać. Dwójka, gaz i jakoś poszło.

Do Sanoka docieramy na czas, tak jak większość ekip. Było to o tyle ważne, że wjeżdżamy i ustawiamy samochody na Rynku Galicyjskim w Skansenie – Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku.

Po ustawieniu samochodów każda załoga zostaje podzielona na dwa zespoły. Jeden pozna historię trzech religii na bieszczadzkich terenach, drugi – historię wydobycia ropy naftowej. Dziwnym trafem grupa naftowa była grupą głównie męską, a grupa religijna składała się głównie z naszych piękniejszych połówek 😉 W czasie opowieści przewodnika wytężamy słuch. Nie tylko dlatego, że ciekawie opowiada o tym jak na samym początku ropę wydobywano wiadrami, jak ze studni, ale mamy też zadanie specjalne. Każda z grup ma swój zestaw pięciu pytań dotyczących tej konkretnej dziedziny. Grupa damska – religii, a męska – ropy.

W czasie opowieści dowiadujemy się czym była kopanka i czym zajmowali się maziarze. Oglądamy maszyny. Od tych prostych – ręcznych, do tych skomplikowanych napędzanych maszyną parową, a później silnikiem elektrycznym. Dowiadujemy się jak destylowano naftę z ropy naftowej i jak wiercono szyby do jej wydobycia.

Po ciekawych opowieściach o wydobyciu ropy przychodzi pani przewodnik i przejmuje naszą grupę aby pokazać nam cały skansen. Tu również trzeba uważnie słuchać bo oprócz wcześniejszych 5 pytań czeka nasz jeszcze kolejnych 45. Te są takie same dla obu grup więc szukamy odpowiedzi równolegle. Szukamy, słuchamy, czasem dopytujemy. A pytania, jak zawsze, nie są oczywiste. Nawet dla doświadczonych „rajdowców” niektóre stanowią ciężki orzech do zgryzienia.

Zwiedzamy chaty, patrzymy jak ludzie na bieszczadzkich terenach żyli. Zaglądamy do cerkwi i kościoła. Na koniec wracamy na rynek. Tam pani przewodnik nas opuszcza, a my dalej szukamy naszych odpowiedzi. Niedługo później przychodzi druga grupa i też kończy wycieczkę z przewodniczką na rynku. Łączymy siły, sprawdzamy czego nam jeszcze brakuje i szukamy dalej. A łatwo nie jest. Im mniej brakuje tym trudniej znaleźć odpowiedzi. Bo skąd wiedzieć dla kogo pracował Atlas 3? I o które koło zębate chodzi kiedy w maszynach wszędzie ich pełno?

Jedni szukają dłużej inni opuszczają rynek wcześniej. W sumie skansen przeszedłem chyba ze 3 razy. A i tak nie znalazłem wszystkich odpowiedzi. Rynek opuszczamy jako jedni z ostatnich. Wyjeżdżamy ze skansenu i udajemy się na parking pod Kauflandem. Tam zaczyna się dalsza część tego dnia. Przed nami gra terenowa i 50 pytań. A przecież jest już 15:00!

No nic, nie ma co zwlekać więc zaczynamy czytać o Sanoku, poruszamy się zgodnie z zawartymi wskazówkami, poznajemy historię mijanych obiektów i szukamy odpowiedzi na pytania. Dowiadujemy się co działo się w poszczególnych budynkach, czyj pomnik mijamy, gdzie była szkoła, klub sportowy czy też gdzie stacjonowało wojsko.

Klucząc uliczkami i odwiedzając najważniejsze miejsca odwiedzamy kościoły, szukamy ukrytych cytatów i pamiątkowych tablic, poznajemy nazwiska budowniczych.

Zanim wejdziemy na główny rynek skręcamy w boczną uliczkę, aby przysiąść na ławeczce z dobrym wojakiem Szwejkiem. Robimy szybkie selfi i wracamy na rynek. Tam odwiedzamy pomnik Beksińskiego, oglądamy eklektyczne budynki, szukamy orłów z dwiema głowami i imion pułkowników.

Na rynku spędzamy sporo czasu, bo jak człowiek zmęczony to mu w głowie nie spracuje, że część odpowiedzi i wskazówek wystarczy poszukać w tekście, który trzymamy w ręku 😀 Dalej udajemy się w kierunku zamku w Sanoku. Obchodzimy całość, zaglądamy na taras widokowy, z którego widać nasze zaparkowane samochody. Czyżbyśmy byli ostatni? :O Jest już późno, nam zostały ostatnie pytania, więc już bez marudzenia ruszamy w kierunku samochodu szukając ostatnich odpowiedzi.

Po dotarciu do auta ruszamy w kierunku Komańczy, aby zdążyć na kolację. Dobrze, że tym razem serpentyny są z górki. Nawet już nie mam siły spinać się i wachlować biegami, żeby wspiąć się na podjazdy.

Po kolacji wracamy do pokoju i padam na łóżko. Nie mam już na nic siły. Tego dnia nie miałem najmniejszego problemu z zaśnięciem i spałem chyba 10 godzin.

Czwarty dzień przygody – Wtorek

Po wczorajszych „spacerach” (chyba na maratonie zrobiłbym mniej kroków) dzisiejszy dzień zapowiada się krótko i przyjemnie. Ruszamy później niż dzień wcześnie i jedziemy do cerkwi. Dzisiaj jedzie z nami Paweł bo w jego aucie pękł przewód hamulcowy. Dobrze, że bezpiecznie wrócił z Sanoka.

Cerkiew zwiedzamy nie tylko z zewnątrz, ale też wchodzimy do środka, a pan przewodnik opowiada nam o jej historii. Znowu mamy pytania. Na szczęście proste.

Kolejny przystanek to Cudowne źródełko w Radoszycach. Kilka pytań i stopni do policzenia.

Dalej ruszamy na degustacje kozich serów (a może owczych). Dojeżdżając na miejsce, podczas parkowania słyszę dziwne dźwięki spod maski. Nagle zaświeca się kontrolka ładowania. Rzut oka na obrotomierz – silnik działa. Czyżby pękł pasek? Gaszę auto i hyc pod maskę. A tam ostatnie czego bym się spodziewał. Pasek cały. Spadł bo pękło koło pasowe pompy wody. Nie wiem jakim cudem, ale zamiast na trzech, trzyma się na jednej śrubie, a piasta jest cała pogięta i wygląda jakby coś pod nią wybuchło. W sumie to rozerwała się tak, że brakuje sporego kawałka. No to mam mały problem. W międzyczasie pojawiają się inne ekipy, robimy szybką komisję ds. naprawy Łady i po krótkiej wymianie zdań mamy rozwiązanie.

Dziś wieczorem przyjeżdża Tomek. Łapiemy za telefony. Ja dzwonię do sklepu dowiedzieć się czy mają takie koło dostępne od ręki, a Paweł dzwoni do Tomka czy może przywieźć to koło. W sklepie koło jest, Tomek może przywieźć, ale nie zdąży po nie podjechać więc ktoś musi je odebrać ze sklepu i podrzucić do Tomka. Paweł ogarnia logistykę dzwoniąc do Jarka z prośbą o odebranie koła i podrzucenie do Tomka, a do mnie podchodzi Andrzej i mówi, żebym wykręcił to co zostało z koła, a on to pospawa bo w gospodarstwie obok mają spawarkę. Ja w szoku, ale Andrzej zna się doskonale na ślusarstwie. Wykręcam koło, Paweł kończy dogrywać logistykę i mówi, że powinno się udać.

W międzyczasie przekazuję koło Andrzejowi, a moją lepszą połówkę wysyłam z innymi załogami na dalsze zwiedzanie produkcji serów, chlebów i nalewek, i rozwiązywanie zadań.

Kiedy po kilku minutach zaglądam do Andrzeja, on już kończy nadawanie pierwotnego kształtu temu co zostało z koła i zaczyna to spawać w całość. Musi jeszcze dosztukować kawałek, bo poza niewielkim w sumie fragmentem, piasta to jedna wielka dziura.

Idę do samochodu, żeby wykręcić pozostałe dwie śruby, które normalnie mocują koło, a kiedy wracam kilka minut później Andrzej jest już blisko ukończenia tej rekonstrukcji. Kiedy udaje mu się zrobić coś na kształt pierwotnej piasty daje mi koło do przymierzenia. Pasuje na dwie śruby, trochę bije, ale to wszystko było robione na oko, bez przymierzania. Moim zdaniem super. Żeby wrócić do Komańczy powinno wystarczyć. Zakładamy pasek, odpalam i działa. Trochę bije, ale chyba się nie urwie.

Dziękujemy gospodyni za użyczenie warsztatu i z obstawą dwóch samochodów, Andrzeja i Bartka, wracamy do bazy. Dojechaliśmy bez problemu, zostawiliśmy auta na parkingu i fajrant.

Tutaj muszę kolejny raz podziękować Andrzejowi, który odpuścił tego dnia zmagania rajdowe i zrobił coś z niczego, dzięki czemu mogłem wrócić do bazy. Pawłowi za ogarnięcie logistyki. Tomkowi i Jarkowi za ogarnięcie tematu w Łodzi i przywiezienie nowych części. W takich sytuacjach czuć jedność i wzajemne wsparcie członków Classic Cars Łódź, którzy jeśli tylko mogą pomóc to nie zostawią innych w potrzebie. Nawet kosztem zmiany swoich planów. Jeszcze raz dziękuję 🙂

My już w domu, chillujemy, a co się w tym czasie działo na rajdzie? To wiem tylko z planu dnia. A w planie poza odpowiadaniem na kolejne pytania była jeszcze degustacja serów, tym razem owczych (a może kozich), śpiewanego chleba z domowym pesto z niedźwiedziego czosnku i degustacja nalewek. I cerkiew, zawsze musi być jakaś cerkiew 😉 Nic w tym złego bo jest tam ich mnóstwo i są naprawdę ładne i ciekawe. Ale co się tego dnia na rajdzie działo wiem tylko z opowieści. A mówią, że było tak:

W czasie kiedy komisja ds. naprawy Łady rozwiązywała problemy natury mechanicznej, pani w zagrodzie opowiedziała nam o serach kozich, podstawowe informacje, które były odpowiedziami na pytania. Co to jest ser? Ile litrów mleka potrzeba na 1 kg sera? Jak długo trwa produkcja i w jakich miesiącach? Jeśli ktoś chciał to mógł kupić od pani serki. 

Potem pojechaliśmy do bacówki przy drodze próbować owcze oscypki. I znowu pytania, ale kto by to pamiętał jakie 😉

Następny przystanek to cmentarz. Nie pamiętam gdzie on był (prawdopodobnie w Łupkowie). Lał deszcz i było błoto. Trzeba było sprawdzić kim był jeden z pochowanych tam mężczyzn. Potem była Zagroda Chryszczate. Pytania: jaki bar? Odp: psi ( była miska z wodą i podpis). Ogólnie fajna knajpa z klimatem. Na dworze 3 przyczepy, trzeba było podać ich masę ( na jednej nie było tabliczki znamionowej). Do tego jeszcze pytania w środku. 

Dalej były Bieszczadzkie Smaki. Właściciele rzucili wszystko i przyjechali w Bieszczady. Zaczęli robić nalewki i chleb śpiewany. Nazwa powstała przez córkę, która jak była mała to nudziła się przy wyrobie chleba i mama kazała jej śpiewać i tańczyć. I potem za każdym razem przy wyrobie chleba córka śpiewała. Próbowaliśmy różnych rodzajów chleba z pesto z czosnku niedźwiedziego. Była lemoniada z jakiejś rośliny. Spróbowaliśmy 3 nalewki. Można było się obkupić w ich produkty, a także złożyć zamówienie na dzień naszego powrotu.

Tyle wiem z opowieści. Ja tam nie byłem, miodu i nalewek nie piłem 😉

Tego dnia jeszcze jedno auto wymagało naprawy choć problem wystąpił już wcześniej. Ale skoro wtorek wymusił na nas otwarcie strefy serwisowej to wstawiliśmy Wołgę do garażu, bo straciła hamulce. Sebastian położył się pod samochodem, pokręcił kluczami, coś porobił i, co najważniejsze, Wołga odzyskała możliwość hamowania 🙂

Po południu wystawiliśmy auta na wystawę, a mieszkańcy Komańczy mimo padającego deszczu tłumnie przyszli oglądać nasze pojazdy 🙂

Po powrocie wszystkich załóg była jak zawsze – obiadokolacja. A potem się działo. Ktoś wpadł na pomysł, ktoś inny podchwycił, a Maks przygotował sprzęt. I się zaczęło. Karaoke 😀 Bawiliśmy po prostu mega 🙂 Wszystkim dopisywały humory i chyba nikt nie czuł zmęczenia. Przed północą przyjechał Tomek z Jolą i dołączyli do zabawy, która trwała do późnej nocy (a może wczesnego rana 😉 ).

Piąty dzień przygody – Środa

Dzień piąty był dniem odpoczynku. Podczas śniadania dostaliśmy itinerery, które miały nas poprowadzić za Wetlinę na parking na początku żółtego szlaku do Chatki Puchatka. Nie był to obowiązek bo był to dzień bez rajdowych zmagań.

Nasz dzień rozpoczął się jednak od strefy serwisowej. Samochody wstawione do garażu, Tomek dał nam części, więc bierzemy się do pracy. W Ładnej szybka sprawa, zdjąć pasek, wyjąć akumulator i wentylator chłodnicy, żeby nie przeszkadzały. Potem dwie śruby mocujące koło wyrzeźbione przez Andrzeja i już po chwili nowe siedziało na miejscu. Szybka i łatwa robota.

W międzyczasie Paweł i Tomek zajęli się poważniejszym tematem. W Mercedesie Pawła pękł przewód hamulcowy i trzeba go było wymienić, zalać płyn i odpowietrzyć. Umiejętności Tomka i znajomość tajemnych sztuczek sprawiły, że zajęło im to tylko chwilę dłużej niż moja naprawa.

Auta gotowe, można ruszać.  Pojechaliśmy na wspomniany parking. Prawie 60km. Wszystko działa jak należy. Naprawa się udała 🙂 Z parkingu ruszyliśmy na szlak. A na szlaku dużo wody, błota i jeszcze więcej ludzi. Ale i tak było fajnie. Przyjemne widoki i zawsze fajnie jest się trochę zmęczyć 😉 Na szczycie wietrznie i zimno, ale za to jakie widoki 😀 Myślę, że większość wybrała opcję wycieczki do Puchatka. Przynajmniej patrząc po tym ile osób spotkaliśmy na szlaku.

 

Po powrocie do samochodu, ubłoceni do kolan ruszamy na naleśnika. Ale nie byle jakiego. Na meganaleśnika! Średnica jak pizza (ponad 30cm), ciasto smażone na głębokim tłuszczu, gruba warstwa jagód, cukier puder i śmietana. Waga ponad kilogram. 

Po niełatwym wyszukaniu miejsca parkingowego i odstaniu chwili w kolejce aż zwolni się jakiś stolik zamawiamy tego meganaleśnika. Jednego na dwoje. Obawiam się, że sam bym całego nie zmieścił. Chociaż może warto dla dyplomu (wiem od Pawła, bo dał radę i dostał dyplom, choć zastrzega, że łatwo nie było) 😉 

Kiedy pani kelnerka przynosi nasze zamówienie już wiem, że jedna sztuka to był dobry wybór. Smakowo super, ale po wciągnięciu połowy już wiem, że więcej nie dałbym rady. 

W międzyczasie za oknem słoneczny dzień zamienia się w ścianę deszczu. Ups. A my nie mamy nawet parasola. Na szczęście zanim skończyliśmy jeść przejaśniło się na tyle, że gdy idziemy do samochodu tylko lekko kropi. 

Wracamy do bazy, spokojnie, niespiesznie, zatrzymując się jeszcze na punkcie widokowym. Spotykamy tam inne załogi. Szybkie zdjęcia i jedziemy dalej.

 

Jak miło jeździć po tych okolicach, gdy wiosna budzi rośliny do życia.

Dzisiaj kolacja może być problemem. Naleśnik całkiem nieźle nas trzyma. Wieczór spokojny, wyszaleliśmy się wczoraj.

Szósty dzień przygody –  Czwartek

Dziś czeka nas najdłuższy etap. Około 170km głównie po Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Zawsze myślałem, że pierwszy raz zrobię ją motocyklem, a zrobiłem Ładną. Nie żałuję ani trochę 😉

Długi etap, dużo pytań i trochę zdjęć, jak zawsze niełatwych do znalezienia. Na początek jedziemy do Leska. Zatrzymujemy się w centrum i ruszamy na poszukiwanie odpowiedzi. A pytania wiodą nas do zamku, do kościoła, a później do starej synagogi. Odpowiedzi szukamy w parkach, w których sprawdzamy jakie stoją w nich pomniki oraz komu są poświęcone.

Kończymy pod ratuszem i jedziemy dalej. Do Kamienia w Lesku. Znowu postój i spacer w poszukiwaniu cytatu Fredry. No i jeszcze legenda. Co według legendy przedstawia Kamień? Tylko, że nigdzie nie ma nic na temat legendy. Jest tablica informacyjna, ale ani słowa o legendzie. Czyżby chodziło o opis z legendy na mapie na wspomnianej tablicy? Prawdopodobnie, chociaż do dzisiaj nie jestem pewny.

 

Ruszamy w dalszą drogę, która wiedzie nas do Uhercy Mineralnych. Tam liczymy tory przy stacji i… mylimy drogę. Jedziemy przed siebie szukając kolejnego manewru, a w rzeczywistości cały czas się od niego oddalamy. Dojeżdżamy nad Solinę, mijamy tamę i przebijamy się przez tłum jak na Krupówkach. Widoki super, tym bardziej, że świeci przyjemne słońce. Po przejechaniu ok. 15km od poprzedniego manewru, będąc prawie pod Polańczykiem trafiamy na manewr, którego nie ma w itinereze. I już jesteśmy pewni, że się zgubiliśmy. Szybki telefon do Magdy, żeby potwierdzić, że nie powinno nas tu być i wracamy do poprzedniego manewru szukać trasy. Po drodze mijamy jeszcze kilka ekip, które zrobiły taką samą „wycieczkę” jak my.

Po powrocie do miejsca gdzie liczyliśmy tory jeszcze raz skupiamy się na trasie i razem ze spotkanymi tam załogami jedziemy już dobrą drogą. Do kościoła, liczyć otwory w płocie i szukać pamiątkowych tablic. Potem wracamy na dworzec i liczymy namalowane na nim postacie.

Dalej udajemy się na degustację do browaru Ursa Maior. Tam mamy do wyboru deskę degustacyjną na miejscu lud dwa wybrane piwa na wynos. Żeby kierowca nie czuł się poszkodowany wybieramy drugą opcję i jedziemy szukać zdjęć i kolejnych odpowiedzi.

Odwiedzamy cerkwie i pałace.

Jedziemy przez Ustrzyki Dolne, mijamy Bieszczadzką Przystań Motocyklową (kiedyś ją odwiedzę – motocyklem oczywiście) i w końcu zatrzymujemy się na punkcie widokowym (w Lutowiskach). Tam robimy sobie zdjęcie, które przesyłamy organizatorom, żeby potwierdzić naszą obecność w tym miejscu.

W dalszej drodze szukamy Co tu gnije? (Nysa), znajdujemy kolejne zdjęcia i dojeżdżamy aż do Ustrzyk Górnych.

Po drodze oczywiście zahaczamy o kolejne cerkwie 😉

Stamtąd jedziemy w stronę Wetliny gdzie ponownie zatrzymujemy się na zdjęcie, tym razem na początku szlaku do Chatki Puchatka, szukamy odpowiedzi i wracamy do Komańczy taką samą trasą jaką jechaliśmy w środę. Jednak nadal szukamy zdjęć i odpowiedzi.

Dzień kończymy późno, trochę zmęczeni, ale zadowoleni. To była ciekawa trasa i piękne widoki, a słoneczna pogoda dopisywała przez cały dzień 🙂

Siódmy dzień przygody – Piątek

Piątek był spokojny. Po czwartkowej długiej trasie, na piątek zaplanowany był tylko krótki odcinek po okolicy. Na początek ruszyliśmy w stronę cerkwi w Rzepedzi.

Próbowaliśmy tam znaleźć odpowiedź ile ma ona hełmów. Ale czym są wspomniane hełmy? Okazało się, że chodzi o metalowe kopuły na dachu. Jak zawsze rajdy uczą i bawią 🙂

Z cerkwi ruszyliśmy na punkt widokowy koło Przełęczy nad Suliłą. Ile się dało wjechaliśmy samochodami. Choć łatwo nie było.

A tam czekali na nas organizatorzy z zadaniami. Rozpoznać stare ciężarówki i odpowiedzieć, które z nich grały w filmie „Baza ludzi umarłych”. To jest taki film?! :O No nic, postrzelaliśmy, ale to nie koniec. Dostaliśmy odpowiednio obciążone nosze i musieliśmy przebiec po zadanej trasie na czas.

A potem była chwila odpoczynku. Weszliśmy na punkt widokowy, zrobiliśmy trochę zdjęć, znaleźliśmy ślad po misiu i wilkach, a po dłuższym czasie zebraliśmy się w dalszą drogę.

Przed nami był jeszcze Klasztor Sióstr Nazaretanek, w którym szukaliśmy odpowiedzi na pytania związane z Kardynałem Stefanem Wyszyńskim, a dalej cerkiew w Komańczy, w której szukaliśmy najstarszego krzyża. I to był koniec rajdowych zmagań nie tylko tego dnia, ale również podczas całej majówki.

Po powrocie czekała na nas zupa, a reszta dnia była już wolna. Bliskość Słowacji spowodowała, że część załóg wybrała się na zagraniczną wycieczkę do muzeum Andy Warhola i do Tesco 😉 Lub tylko do Tesco 😉 To raptem ok. 20km, a przecież Studentska musi być 😀 Nawet mimo lejącego deszczu, który zaczął padać niedługo po zakończeniu rajdowej części dnia.

Wieczorem odbyło się oficjalne podsumowanie rajdu i rozdanie nagród dla najlepszych załóg. Na początek nagrody specjalne za niezastąpioną pomoc przy naprawie aut dla Sebastiana, Pawła, Tomka i Andrzeja, ze szczególnym wyróżnieniem (Pucharem Specjalnym) Andrzeja za jego umiejętności ślusarskie i chęć porzucenia rajdowych zmagań, aby ożywić Ładną.

W następnej kolejności przyszedł czas na rozdanie pucharów na podium. A na podium stanęły załogi odpowiednio Lexusa (3. miejsce), Mercedesa W123 (2. miejsce) i Mercedesa Gelenda (1. miejsce). Gratulujemy 🙂

Po części oficjalnej była już tylko dobra zabawa do późnej nocy 🙂

Ósmy dzień przygody – Sobota

Sobota była dniem wolnym, dniem odpoczynku po rajdowych zmaganiach i chwilą na ochłonięcie przed nieuchronnym powrotem do szarej rzeczywistości. Część załóg wyruszyła do domu już tego dnia. Reszta, zależnie od preferencji, wybrała się pozwiedzać np. tamę na Solinie.

Od rana niestety pochmurno, a z biegiem czasu deszczowo. A jeśli już o biegu mowa to wybraliśmy się do Duszatynek nieopodal Komańczy na Bieg Duszatynek. 5,7km po krzakach, błocie i skarpach. Ale i tak było fajnie. A przynajmniej tak twierdzi moja lepsza połowa, która stanowiła żeńską reprezentację Classic Cars Łódź w biegu. Męskie grono CCL reprezentował Damian.

Mimo niesprzyjających warunków, deszczu, który rozpadał się tuż przed startem i trasy przez pokrzywy, dali radę i dobiegli zadowoleni.

Zmoczeni, ale szczęśliwi wróciliśmy do naszej bazy gdzie resztę dnia spędziliśmy na spokojnym chillowaniu i szykowaniu się do niedzielnego powrotu. 

Dziewiąty dzień przygody – Niedziela

Niedziela, dzień drogi i powrotu do szarej rzeczywistości. Rano śniadanie i pożegnania, a później już w drogę. Każdy jechał swoim tempem, nie zbijaliśmy się w grupy. Od rana lał deszcz więc droga po serpentynach i górkach nie była najprzyjemniejsza.

Zaliczyliśmy jeden poślizg (na szczęście niegroźny – Ładna postanowiła, że ona tu nie skręca, ale na szczęście szybko dała się przekonać do zmiany decyzji) i jedno ostre hamowanie przed wyskakującym z bramy psem. Poza tym względny spokój, dużo kluczenia po bocznych drogach, trochę stania w korku. Deszcz nie opuszczał nas przez mniej więcej połowę trasy. Później zrobiło się sucho, a na koniec słonecznie chociaż chłodno.

Ładna nie sprawiała problemów, a droga w dużej mierze pośród pól, łąk i lasów nie męczyła. Do domu dotarliśmy po ok. 8h zaliczając po drodze godzinny postój na stacji benzynowej (takie kolejki). Auto rozpakowane i schowane do garażu, a nam pozostało wrócić myślami do szarej rzeczywistości.

9 dni, 1450km, 1 awaria. Mnóstwo dobrej zabawy, pozytywnej energii i świetni ludzie 😀 Tyle musi wystarczyć za podsumowanie 🙂 

Podobało się? Podziel się z innymi: