Po pandemicznej przerwie nie mogłem już usiedzieć w domu, tym bardziej, że nie robiłem nawet przejażdżek wokół komina. W środę pojawił się pomysł, w czwartek zapakowałem Tenerkę i w piątek ruszyłem prosto z pracy w stronę mojego ulubionego miejsca na mapie, czyli Stanicy wodnej Jałowy Róg. Miejsca nie tylko urokliwego swoim położeniem nad Czarną Hańczą, ale również prowadzonego przez wspaniałych ludzi, do których zawsze miło wracać 🙂 Ale po kolei…

Piątek – 16:00

Zaraz po wyjeździe z pracy udaję się na stację benzynową, tankuję do pełna i tutaj zaczyna się ta wycieczka. W tym momencie pojawia się uczucie bycia w podróży. Ze względu na godzinę ruszam najszybszą trasą w kierunku mojego dzisiejszego celu. Po przebiciu się przez piątkowe korki (co zajęło prawie godzinę) podążam w miarę sprawnie S8 w kierunku Białegostoku. Nie jestem jedyny, spotykam wielu załadowanych motocyklistów podążających w celu wyrwania się ze szponów codzienności. Z S8 zjeżdżam w okolicach Tykocina. W napotkanym na wjeździe do miasta sklepie z robakiem robię szybkie zakupy na sobotnie śniadanie i jadę dalej. Do Tykocina jeszcze wrócę, może zatrzymam się tutaj w drodze powrotnej. Bardzo ładne miasteczko.

Podążanie bocznymi drogami to jest właśnie to co pozwala zupełnie oczyścić głowę. Jadę i podziwiam piękno okolicy. I napotykam mnóstwo bocianów. W pewnym momencie jeden przelatuje z jednej strony drogi na drugą praktycznie tuż przede mną, na wysokości mojej głowy. Niesamowite wrażenie.

50 km przed celem robię jeszcze ostatnie tankowanie, żeby w sobotę już nie szukać stacji i ok. 21 dojeżdżam na miejsce. Nikola i Piotr poznają samotnego moturzystę, który we wrześniu odwiedził ich w czasie swojego Tour de Pologne. Witają mnie serdecznie i mimo zamkniętej kuchni wyczarowują jeszcze zupę i pierogi. W międzyczasie zjeżdżam na pole namiotowe, a po jedzeniu rozbijam swój obóz. Tak, dobrze napisałem, zjeżdżam, bo pole namiotowe jest nad samą rzeką, na moje oko ok. 10 metrów niżej niż główny budynek stanicy i wjazd. Jestem w zbyt dużej euforii spowodowanej podróżą, żeby się zastanawiać czy na tych szosowych oponach nie będę miał problemu wyjechać. Później będę się tym martwił 😉

Kiedy mój obóz jest gotowy skupiam się już tylko na pełnym chilloucie. Oprócz niesamowitej ciszy – nawet nie myślałem, że w nocy może być aż tak cicho – mam jeszcze fajny widok z powodu panującej pełni. Spaceruję, albo siedzę nad rzeką, bo żal kłaść się spać 😉

Sobota

Pobudka ok. 7. Tak po prostu, chyba już się wyspałem. I tak wiem, że nie wyjadę wcześniej, bo nie chce budzić innych. Poczekam aż większość namiotów wstanie. Albo wszyscy. Przypłynęli tu kajakami zaznać spokoju i ciszy. Nie chce zakłócać tej ciszy warkotem silnika. Spokojnie przygotowuje śniadanie i piję kawę nad brzegiem rzeki.

W sumie to mógłbym tu siedzieć cały dzień. Niespiesznie sprzątam i powoli szykuję się do wyjazdu. W międzyczasie kolejne namioty się otwierają, ludzie zaczynają się krzątać i szykować do wypłynięcia. Około 10 jestem gotowy do drogi, nikt już na polu nie śpi, więc nie zbudzę go swoim odjazdem. Tylko jak tu wyjechać. Szosowe opony, pole nieco bagniste po ostatnich deszczach, na koniec kawałek stromego podjazdu. A umiejętności terenowe właściwie zerowe. Ale jak się powiedziało A to trzeba powiedzieć B. Przezornie nie montuje kufra, żeby motocykl był możliwie lekki, a szkody w razie wywrotki minimalne. Koniec końców albo strach ma wielkie oczy i ten podjazd nie był taki straszny albo panuję nad Tenerką trochę lepiej niż myślałem.

Wjechałem na górę, zamontowałem kufer i w drogę. Na początek trójstyk granic z Białorusią. Jest tuż obok, nawigacja pokazuje 15 minut. Ledwo wyjeżdżam z leśnej drogi na asfalt, a ten po chwili się kończy i znowu jadę szutrową leśną drogą. Niestety nim docieram do trójstyku natrafiam na zakaz ruchu. Nie ryzykuję wjazdu bo pod samą granicą to może skończyć się nieciekawie. Jest jakaś alternatywna droga, ale patrząc na jej jakość wolę nie wjeżdżać na tych oponach. Już w tym momencie pojawia się pierwsza myśl o zmianie na jakieś bardziej uniwersalne/terenowe gumy.

Ruszam zatem w kierunku drugiego trójstyku z Rosją. Droga wiedzie przez lasy, pola, wsie. Słońce świeci, a widoki piękne. Nigdzie się nie spieszę. Wolę cieszyć się tym co mnie otacza. Co prawda jadę drogą przez Suwałki, a nie bokiem, ale nie szkodzi. Po drodze mijam jezioro Wigry i punkt widokowy w Bryzglu, który odwiedziłem w zeszłym roku. Po nieco ponad godzinie docieram wreszcie na parking przy trójstyku granic. Zostawiam motocykl i muszę dojść ok. 5 minut do celu. Po drodze mijam podwórko, na którym stoi słupek graniczny. Chwila konsternacji, ale to jednak jeszcze nie tu. Kawałek dalej trafiam na słupek będący moim celem, a obok niego parę strażników granicznych. Już na wstępie zostałem ostrzeżony, aby nie wchodzić na teren Rosji i nie postawić tam nawet nogi. Nie tylko grozi mi mandat, ale ponoć zdarzały się przypadki, że rosyjskie służby brały takiego delikwenta, który pospacerował wokół słupka, na przesłuchanie za nielegalne przekroczenie granicy. No cóż, wolę nie sprawdzać.

Dalej ruszam wzdłuż granicy w stronę piramidy w Rapie. Po drodze zatrzymuję się w Gołdapi na szybkie tankowanie i hot doga. Wszak minęło już parę godzin, a od śniadania nic nie jadłem. Po krótkim postoju na stacji z orłem ruszam dalej. Nawigacja podpowiada trasę szybszą lub trasę praktycznie wzdłuż granicy, tak, że już chyba bliżej się nie da. Chęć przygody mówi, żeby wybrać dłuższą, ale ciekawszą alternatywę. Po wyjechaniu z Gołdapi zmierzam, przez pola, lasy i niewielkie wsie, coraz bardziej zapomnianymi drogami. Malowniczy krajobraz cały czas zachwyca, a coraz bardziej odludna okolica rozbudza poczucie przygody. W pewnym momencie asfalt zamienia się w połatany asfalt, a połatany asfalt w połatane łaty. W końcu pojawia się znak „Uwaga! Duże ubytki w nawierzchni”. No cóż, dziury w połatanych łatach wiele nie zmienią. Tak myślę zanim dowiaduje się czym są duże ubytki w nawierzchni. Nagle utwardzona droga zmienia się w szuter ciągnący się przez następny kilometr albo więcej. Jednym słowem ubytek w nawierzchni to jej brak. Po kolejnym niewielkim odcinku połatanych łat znowu trafiam na szuter, a po szutrze na kocie łby kładzione chyba jeszcze przez znanego austriackiego akwarelistę. Ale jakość drogi nie ma znaczenia, ważne, że widoki są piękne.

W końcu docieram do Rapy, a kawałek dalej do Piramidy. Nawigacja wyprowadza mnie nieco na manowce bo prowadzi od tyłu, gdzie droga jest zamknięta, a dojścia do piramidy nie ma. Wracam do głównej drogi, zostawiam motocykl na parkingu i ruszam w stronę piramidy. Większość zdjęć, które wcześniej widziałem przedstawiały mała ruinę, ale okazuje się, że niedawno piramida przeszła renowację i jest odnowiona. Można powiedzieć, że trochę szkoda, ale lepiej odnowić niż pozwolić się rozpaść. Piramida powstała jako grobowiec dla rodziny magnata zamieszkującego tutejsze ziemie. Wewnątrz znajdują się trumny zawierające szczątki członków jego rodziny oraz oczywiście jego samego. Niestety grobowiec przez lata został rozkradziony jednak dzisiaj wejście zabezpieczają stalowe kraty i szczątki spokojnie spoczywają w jego wnętrzu.

Oglądając piramidę spotykam panią, która opowiada mi historię grobowca nim przeczytam ją na tablicy zainstalowanej na parkingu przed wejściem. Dowiaduję się też, że piramida podejrzewana jest o wyjątkowe właściwości, bo szczątki pochowane wewnątrz zostały bardzo dobrze zachowane, a ponoć telefon i GPS traci zasięg. Ja tego nie zauważam, zasięg mam pełny, ale może to wina remontu, może wcześniej było inaczej.

Przy okazji tej rozmowy dowiaduję się, że koniecznie muszę spróbować lodów w Baniach. Domowe lody robione od 50 lat. Ponoć przepyszne.

Ruszam w stronę polowej kwatery Himmlera. Widzę, że po drodze będę jechać przez Banie. To może jednak zajrzeć do budki, która wygląda jak kiosk i spróbować tych wspaniałych lodów? Nim jednak muszę podjąć tą decyzję trafiam na znak „Uwaga! Psie zaprzęgi”. Czy ja nadal jestem w Polsce? Chyba jednak tak bo po drodze mijam pole, na którym siedzi ok. 15 bocianów. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. Niesamowity widok.

No nic jadę dalej, dojeżdżam do Bani Mazurskich i postanawiam nieco zboczyć i spróbować tych wspaniałych lodów. Faktycznie, pyszne i warto było się zatrzymać. Lody naprawdę warte spróbowania.

Z Bani ruszam w kierunku Kwatery Himmlera Hochwald. Jedna z trzech baz z czasów II wojny światowej budowanych przez hitlerowskie wojska. Razem z kwaterą Hitlera w Wilczym Szańcu i Mamerkach tworzyła kolejny kompleks bunkrów, dla najważniejszych ludzi Trzeciej Rzeszy. Pozostały tam jedynie pozostałości jednego bunkra, które dostępne są za darmo. Ale w sumie warto było zapłacić 7zł Panu, który przy parkingu miał wagon, a w nim makietę tego miejsca jak wyglądało w czasie wojny oraz ciekawie opowiedział o jego historii.

Ze względu na późną godzinę i sporo kilometrów do zrobienia ruszyłem w kierunku Jałowego Rogu. Ale żeby było ciekawiej zahaczyłem o Zagrodę Żubrów w Wolisku, która niestety okazała się być już zamknięta.

Dalej szutrową drogą ruszyłem w kierunku Szkocji oraz Aten, aby uczynić tą wycieczkę bardziej międzynarodową 😉  Gdzieś między Szkocją, a Atenami wysiada prędkościomierz, ale w sumie bez prędkościomierza motocykl jedzie tak sam dobrze, więc nie przejmuję się tym wcale.

Ostatecznie ok. 21 wracam do mojego namiotu w Jałowym Rogu. Ledwo schodzę z  motocykla i podchodzą do mnie inni motocykliści, którzy dzisiaj przyjechali. Chwilę rozmawiamy po czym udaję się na górę, a nuż znajdzie się jeszcze coś do jedzenia.

Ostatecznie wieczór kończę jedząc frytki, pijąc piwo i rozmawiając z Piotrkiem o wyprawach. Piotrek opowiada o swoich przygodach w Rumunii i wspomina też, że jak zobaczył, że zjechałem na dół i na jakich oponach to stwierdził, że chyba wiem co robię. 

Niedziela

Budzę się jeszcze wcześniej niż w sobotę, ale słyszę, że pada deszcz więc nie spieszy mi się do wyjścia na zewnątrz. Kiedy w końcu wychodzę z namiotu czuję chłód dnia i widzę pochmurne niebo. Dzisiaj nie budzi mnie słońce, ale póki nie pada to nawet lepiej, przynajmniej nie zgrzeję się w czasie jazdy.

Szykuję śniadanie i parzę kawę, a w międzyczasie wpadam na pomysł aby wykąpać się w rzece. Zalewam kawę wrzątkiem i szybko wskakuję do wody.  W pierwszym momencie wydaje się niesamowicie zimna. Po kilku minutach kąpieli wyskakuję na brzeg i mam wrażenie, że jest wręcz gorąco. Szybko przebieram się w suche ciuchy i biorę się za picie gorącej kawy i jedzenie śniadania. W trakcie śniadania rozmawiam z innym motocyklistą (niestety nie pamiętam imienia), który planuje w sierpniu podobną wyprawę do mojego zeszłorocznego Tour de Pologne. Podpowiadam moje doświadczenia i miejsca warte odwiedzenia.

W ogóle mi się nie spieszy, powoli zmywam naczynia i pakuję mandżur. Kiedy wszystko jest gotowe znów pustym motocyklem wjeżdżam na górę, bo nadal nie wierzę w swoje umiejętności 😉 Następnie wnoszę swoje bagaże i pakuje Tenerkę. Oczywiście w międzyczasie nie omieszkam spędzić dłuższej chwili na rozmowie z Michałem, motocyklistą poznanym dzień wcześniej.

W momencie kiedy zakładam kurtkę i chcę ruszać zauważam flaka na tylnej oponie. Nie pozostaje nic jak znaleźć przyczynę. W akcję włącza się Piotr, Mariusz (motocyklista i pracownik Jałowego) i Michał. Na początek rozpakowuję motocykl i zdejmuję koło. Następnie z dużą pomocą Michała zdejmujemy oponę. Nauczka na przyszłość, muszą być 3 łyżki, dwie to za mało.

Po zdjęciu opony wyjmujemy dętkę i pompujemy kompresorem przyniesionym przez Piotra. Jest, mała dziurka, na tyle niewielka, że bez problemu da się załatać. O ile miałbym łatki. Kolejna nauczka na przyszłość, zawsze wozić ze sobą zestaw łatek. I zapasową dętkę. Na szczęście Piotr wykonuje jeden telefon i za pół godziny przyjeżdża Marcin (mam nadzieję, że nie pomyliłem imienia) z zestawem łatek i łatamy dętkę. Kiedy klej schnie, zjadam obiad i szukam przyczyny dziurawej dętki. Znajduję ją w postaci wbitego w oponę niewielkiego gwoździa. Dobry chwyt kombinerkami i po problemie.

Daję łatce około godzinę na wyschnięcie po czym montuję oponę (wcale nie takie łatwe jak się nie ma doświadczenia), a potem koło. Naciągam na oko łańcuch, pompuję koło i od nowa pakuję motocykl. Wygląda na to, że będzie trzymać.

Kiedy koło 17 jestem ponownie gotowy do drogi (mając prawie 5 godziny obsuwy) wsiadam na motocykl i już chcę ruszać kiedy przy składaniu stopki brakuje mi nogi do podparcia się (stanąłem w dziurze) i zaliczam spektakularną glebę 😛 Można powiedzieć, że mój koń zrzucił jeźdźca i nie chce wracać do domu. No cóż, jak widać niełatwo wyjechać z Jałowego i w sumie jakbym mógł to z chęcią zostałbym do poniedziałku.

Z Piotrem i Mariuszem podnosimy motocykl i już bez przeszkód ruszam w stronę domu. Jest za późno na jakieś zwiedzanie po drodze, chcę dojechać przed zmrokiem. Dobrze, że pogoda się poprawiła i poranne chmury zastąpiło słońce. 

Po ok. 50km znowu zatrzymuję się na stacji w Suchowoli, tankuję i sprawdzam ciśnienie w oponie. Nic nie zeszło, czyli łatka trzyma. Jadę do domu tą samą trasą co w piątek i żałuję, że nie mam czasu zatrzymać się w Tykocinie tym bardziej, że trwa tam jakiś jarmark. Droga do domu mija w miarę spokojnie chociaż trafiam na korek w okolicy Wyszkowa. Jadę powoli omijając stojące samochody gdy nagle TIR zajechał mi drogę. No dobra, nie pasuje, że korzystam z dobrodziejstw motocykla to trudno, na siłę pchać się nie będę skoro trafiłem na szeryfa. Dalszych wydarzeń podczas, których osobówka zaczęła tego szeryfa fotografować, a on odgrażać pięścią przez szybę, jak zaczęli się wyprzedzać, TIR gwałtownie bez kierunku zmieniać pasy i wzajemnie sobie zajeżdżać drogę wolę nie komentować. Niektórzy nie powinni mieć prawa jazdy. 

Na szczęście udało mi się szybko czmychnąć i do domu dojechałem już bez przygód. S8 z Białegostoku jest dla mnie jakaś mało fartowna. We wrześniu wracając do domu z jednej z ciężarówek spadła deska i poleciała na mój pas, na szczęście udało się ją ominąć, a teraz ten szeryf. Muszę znaleźć alternatywną drogę do domu.

Do garażu wjechałem ok 21. I tak zakończył się ten mały wypad na północno-wschodni kraniec Polski. Po raz kolejny przekonałem się, że w kryzysowej sytuacji można liczyć na pomoc obcych ludzi, że nie ma co się bać wyjechać nawet samotnie w podróż. Że Polska to piękny kraj i warto zjechać z głównych szlaków na rzecz lokalnych dróżek, gdzie kilometrami nie spotykasz innego samochodu, mijasz przepiękne widoki i niewielkie wsie, w których czasem masz wrażenie, że czas się zatrzymał. Po raz kolejny przekonałem się, że z Nikola z Piotrem zapewnią, że z Jałowego rogu wyjedziesz zadowolony i będziesz chciał tam wrócić. I ja tam na pewno wrócę 🙂 Do zobaczenia 🙂

 

P.S. Winowajcą niedziałającego prędkościomierza była ukręcona linka. Także dbajcie o nasmarowane linki w waszych sprzętach 😉

Podobało się? Podziel się z innymi: